Jak się odchudzałam kiedyś, to komentarzy było mnóstwo w stylu: eee, jej się nie uda, tyle razy próbowała, niby jak nagle jakaś dieta cud? I raz się udawało parę kilo zrzucić, potem to wracało. W całym życiu nigdy nie miałam takiego typowego jojo, że wracałam do wagi i jeszcze nabierałam dodatkowych kilogramów, ale sukcesami cieszyłam się dość krótko i zwykle wracałam do wagi wyjściowej.
No, ale tym razem się udało schudnąć i komentarze też były: eee, schudła? To za szybko, będzie jojo na 100%. I cóż, udowodniłam wszystkim, że jojo można uniknąć, grunt to rozsądek i kontrola samego siebie. Myślę, że trzymanie stałej wagi od grudnia 2010r., to wystarczający dowód na to, że jak się chce i się nad tym pracuje, to się wszystko uda. Choć życzliwi dalej brną w temat i mówią: według ekspertów, to 5 lat trzeba trzymać wagę. Także spore wyzwanie przede mną.
Skąd się bierze jojo?
Dieta to połowa sukcesu, później pojawia się pytanie: co dalej? I właśnie dlatego, że większość z nas nie wie co dalej, zaprzestaje diety i wraca do dawnych nawyków, a wtedy powrót kilogramów. Drugie co, to rygorystyczne diety, szybkie, krótkie, np. pod jakieś wesele, Sylwestra, a później, uff, w końcu mogę coś zjeść i jojo murowane. Ja pomijam dawne dzieje, gdzie się głodziłam i nic to nie dawało. Mówię jako osoba doświadczona ostatnimi latami, że od kiedy poznałam tajniki zdrowego żywienia, jestem przeciwniczką każdej diety cud. Po prostu uważam, że trzeba na stałe pewne rzeczy pozmieniać, wpoić sobie zasady, które będą nam towarzyszyły do końca życia i wtedy wszystko się uda. Bo inaczej jojo gwarantowane.
Dieta „od-do”
Chyba najgorsze, co można zrobić, to wyznaczyć sobie czas i z niecierpliwością oczekiwać dnia, kiedy ta męka się skończy i w końcu zjem tą czekoladę, na którą patrzę od tygodni. Kiedyś tak właśnie robiłam, mówiłam sobie od jutra zaczynam, przykładowo do Wielkanocy muszę schudnąć. I owszem, wytrzymywałam do świąt, bo ja mam silną wolę, ale potem… no cóż, moim postanowieniem było do świąt, a na świętach słodkości i te moje ukochane czekoladowe jajeczka z białym nadzieniem. I tak jajeczko za jajeczkiem i 40 dni postu poszło w zapomnienie, a kilogramy wróciły. Teraz to się zmieniło, po prostu nie ruszam słodyczy nawet jak się przykładowo post skończy, bo wiem, że jak jedno ruszę, to potem następne i następne i będzie jojo. Wpoiłam sobie do głowy na stałe, że słodycze to zło i lepiej z nimi nie zadzierać.
Dieta z kartką w ręce
Nigdy tego nie znosiłam, gotowe rozpiski z gazet na 2 tygodnie diety cud, gdzie mi nakazują w pierwszy dzień zjeść grahamkę, plasterek wędliny i pół jajka. A wkurzało mnie w tym to, że po pierwsze wstaje rano, czytam co mogę zjeść, a tu grahamka. Skąd mam wziąć grahamkę jak mam w domu zwykły chleb, no to dawaj do sklepu po grahamkę. Potem wędlina, no dzisiaj taka, jutro w rozpisze już jej nie ma, pojutrze już nie drobiowa a chuda szynka, więc co, mam kupić 1 plasterek a za 4 dni inny? No i co z nieszczęsną drugą połową jajka, skoro mogę tylko pół, wyrzucić?. Mało tego, a jak ktoś nie lubi jajek to co, cała dieta wzięła w łeb. Dlatego do bólu będę powtarzać, że dieta nie ma być męką, że tego dzisiaj nie ma na liście, to nie mogę zjeść, a to jest, więc jem, choć nie mam na to ochoty. Trzeba jeść to, na co ma się smaka, ale trzeba pilnować ilości i zawartości swojego talerza.
Dieta głodówkowa
Chyba każdy, kto ma lub miał problemy z nadwagą mówił: od jutra nie jem. I faktycznie nie je, śniadanie pomija, obiad pomija, skubnie coś tam małego albo i nie, ale pod koniec dnia kryzys i podwójna kolacja. No wytrwali wytrzymają kilka dni na skąpych ilościach jedzenia, ale kryzys i tak przychodzi i potem jest wielka uczta, bo wszystkiego się chce i wszystko się je. Coś jakby bulimia na małą skalę. A zdezorientowany organizm mówi: „nie karmiła, teraz karmi, o co jej chodzi? To może ja lepiej sobie to odłożę na wszelki wypadek na później”. I to jest jojo.
Oczywiście takie diety mam za sobą, najdłużej wytrzymałam 3 pełne dni na samej wodzie, nie skubnęłam nic, ale wtedy byłam młoda i głupia. Teraz w życiu bym czegoś takiego nie zrobiła, planowanie posiłków, to była i jest najważniejsza sprawa podczas diety. Bo pamiętajcie, że moim hasłem życiowym jest to, które widnieje na górze bloga: "aby schudnąć trzeba jeść".
Zatem podsumujmy. Skąd się bierze jojo?
- Bo się odchudzamy w wyznaczonym odcinku czasowym, a jak już skończymy, to lecimy po czekoladkę, bo już nam wolno. Wracamy do starych nawyków i znowu tyjemy – JOJO.
- Bo się odchudzamy według wymysłów mądrych ludzi z gazety, jemy to, co nam każą, mamy tego dość, ale jemy bo, 14 dni rozpisanych, a potem uczta na całego, lodówka nasza – JOJO.
- Bo się głodzimy chudniemy szybko, ale każdy organizm ma instynkt samozachowawczy i w końcu się chwycimy jedzenia. Jemy to, co nam wpadnie w rękę, a organizm to magazynuje na wszelki wypadek – JOJO.
- I pewnie jest wiele innych medycznych uzasadnień, tłumaczeń, myślę, że wszystko kręci się wokół jednego: wracamy do starych ZŁYCH nawyków żywieniowych, więc efekty diety widać krótko.
Jak ja uniknęłam jojo – wskazówki.
Po pierwsze – umieściłam na blogu taką rozpiskę dla tych, co chcą zmienić swoje życie i schudnąć, tytuł wiele tłumaczący "Porządki w lodówce". To zasady, których powinniśmy przestrzegać, ale nie podczas diety, a do końca życia. I myślę, że dlatego jojo mnie i mojego męża nie dotyczy, bo te zasady tak głęboko mi w głowie utkwiły, że nasza lodówka nadal tak wygląda jak tam jest opisane. Nie kupujemy nic z listy produktów zabronionych, a jak nie kupujemy to też nie jemy. Gotuję dietetycznie, zdrowo, tak jak podczas całego okresu odchudzania. Zmieniły się jedynie ilości – jemy większe porcje. Po prostu nie wróciliśmy do starych złych nawyków.
Po drugie – unikam jak ognia tych produktów, które mnie kiedyś pogrążały, głównie słodyczy i słonych przekąsek. Jadłam tego dużo, codziennie, a teraz zjem jedno ciasteczko od święta i więcej nie ruszam, bo wiem, że jak się wpadnie w wir, to koniec, odwyk słodyczowy od nowa. Jest to pewien rodzaj uzależnienia. Wielokrotnie zauważyłam, że musi coś być na rzeczy, skoro mówiłam sobie, że w post nie jem słodyczy i pierwszy tydzień był dla mnie męką, tak mi się słodkiego chciało, ale z dnia na dzień było łatwiej, z czasem nawet nie musiałam o tym myśleć, po prostu ciacha nie robiły na mnie wrażenia. Ale jak znowu zaczęłam, to codziennie coś musiałam, bo mnie nosiło.
Po trzecie – powoli wyszłam z diety. Byłam przez 4,5 miesiąca na poziomie 1200kcal, nie było ani jednego dnia, w którym bym tą ilość znacznie przekroczyła. I jak przyszedł dzień, kiedy stwierdziłam, że to jest to, już wystarczy, to stopniowo dokładałam kalorii do codziennej diety. Ja ćwiczyłam (choć tego nie znoszę), więc w pierwszym tygodniu nie zmieniłam nic w żywieniu, a porzuciłam z uśmiechem na twarzy ćwiczenia. Po tygodniu waga bez zmian, więc kolejny etap wychodzenia z diety, z 1200kcal przeszłam na 1300kcal. Nie robiłam wyjątków, odstępstw, że dzisiaj sobie pofolguję i zjem więcej, czy też dzisiaj sobie zjem mniej. Wręcz dobijałam do 1300kcal, nawet jak nie byłam głodna. Kontrola wagi na koniec tygodnia i tak kolejne 100kcal więcej. W sumie lekko jeszcze schudłam podczas tego wychodzenia z diety, ok. 2kg, bo ciągle nie było to tyle kalorii, żeby dzienny bilans energetyczny wychodził na zero, więc spalałam więcej niż jadłam. Ostatecznie po 2 miesiącach byłam na zero, waga stanęła, dziennie spożycie 1800kcal i tak trzymam się do dziś.
Ale wiem wiem, pewnie teraz każdy myśli, łatwo się mówi gorzej wykonać. Zdaję sobie z tego sprawę, że łatwo nie jest, ale jak widać jest do zrobienia. Musicie uwierzyć, że skoro komuś się udało to i Wam się uda. Ja potrzebowałam 30 lat życia i wiele lat ciężkich doświadczeń z dietami, żeby w to uwierzyć.
Także życzę powodzenia i nie dajcie się JOJO, kopnijcie je mocno w duży zadek!